Zaczęłam biegać. Tak, tak, sama w to jeszcze nie wierzę, bo nigdy nie byłam miłośniczką biegania. Myślałam o tym od dawna ale zawsze miałam szereg wymówek: bo za ciepło, za zimno, dzisiaj jestem zbyt zmęczona, bo bieganie to krew, pot i łzy...
Co
mnie skłoniło?
Przez
ostatni rok bardzo się zasiedziałam. Praca biurowa, 8 godzin dziennie za
biurkiem, a potem zadek w samochód i znowu siedzę...Zaczął dokuczać mi
kręgosłup, to lędźwiowy , to ból między łopatkami, to nie mogę głowy obrócić w
prawo. Do tego uczucie ciężkich nóg, wstaję rano już z bólem jakbym w ogóle nie
odpoczywała, no i jeszcze problemy trawienne, no tak metabolizm zwolnił, tylko
patrzeć przybędzie mi tu i ówdzie. To co, to już teraz zawsze tak będzie ? STOP ! Tak
dalej być nie może, czas z tym coś zrobić!
Złe
samopoczucie to dla mnie wystarczająca motywacja do podjęcia aktywności
fizycznej. Biegam od dwóch tygodni. Chociaż biegam to na razie za dużo
powiedziane. Ponieważ moje ostatnie doświadczenia z bieganiem sięgają czasów
liceum, zaczynam pomału, naprzemiennie trucht i marsz. Co drugi dzień. Tempo
truchtu na poziomie konwersacyjnym tzn. żebym była w stanie w trakcie
rozmawiać. Na razie mierzę czas nie dystans. I wiecie, po dwóch tygodniach
truchtam już dłużej niż maszeruję, uczucie ciężkich nóg zniknęło, poprawia się
trawienie i przede wszystkim ogólne samopoczucie. Jest satysfakcja. Co do
kręgosłupa wspomaga mnie Pilates i McKenzie( ale o tym innym razem ). Co prawda
mój mąż, który biega od dawna mówi, że na początku forma rośnie szybko, potem
kiedy zaczyna się walczyć o każdą minutę na danym dystansie to jest dopiero
krew, pot i łzy...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz